Z czego Polska była kiedyś znana?
Moi drodzy, dzisiaj słowa wstępnego nie będzie.
Plan na dzisiaj jest prosty jak Brexit, ale w odróżnieniu od Brexitu nasz plan może się udać. Uwaga, co byście powiedzieli, gdybym poprosił was o wymienienie rzeczy, do których dodajemy określenie francuski. Tak trochę zabrzmiało jak pytanie z Familiady, to poczekajcie, momencik. Zróbmy z tego prawdziwą Familiadę. Zacznijmy jak Bóg przykazał od żenującego żartu prowadzącego. Co by tutaj wrzucić na ruszt? O, mam, ale będzie bolało, ostrzegam. Jak nazywa się lekarz, który leczy pandy? Pan doktor. Formalności mamy za sobą. Możemy przejść dalej. Przed rodziną jest pytanie: „Co może być francuskie”? Ciasto. Brawo! Z ciasta francuskiego na przykład robimy croissanty, czy też jak woli mój wujek kurosanty. Jedziemy dalej.
To jest transkrypcja odcinka z kanału Polimaty – wersja wideo dostępna poniżej:
Książki Radka:
👉 Inaczej
Do czego jeszcze dodajemy przymiotnik francuski? Klucz. Tak, świetnie. Klucz może być francuski chociaż najczęściej kluczem francuskim nazywamy coś, co w rzeczywistości jest kluczem angielskim, ale oczywiście klucz francuski istnieje. Trochę swoim wyglądem przypomina młotek. Ostatnia szansa. Ej, ej, ej, ej! Druga rodzina się jeszcze nie naradza. Boże z tymi ludźmi! Uwaga, francuski może być jeszcze? Pocałunek. Brawo. Pocałunek francuski to taki, do którego zaprzęga się także język. Wiem, bo przeczytałem w Wikipedii. Rozgrywka mogłaby trwać jeszcze długo, bo francuski mamy balkon, omlet, czy seks, ale co by się stało gdybyśmy podobną familiadę przeprowadzili 200 lat temu na przypadkowo spotkanym obcokrajowcu i nakazali mu podanie rzeczy, do których dodaje się określenie polski? O zrobiłoby się ciekawie. Tak się składa, że znalazłem trzy odpowiedzi, które mogłyby wtedy z dużą pewnością paść, wkrótce je poznacie, ale zanim to, nasz przyjaciel Ładek podrzuci nam głębszą myśl na zupełnie inny temat. Przed wami Ładek i jego Wołek łozmyślań.
Dzień dobły, Ładek z tej stłony. Skoło pantofelek Kopciuszka był do niego tak pełfekcyjnie dopasowany, to dlaczego spadł w piełszej kolejności?
Kopciuszek to jest przedziwna bajka. Już pomijam kwestię laski, która wbija na imprezę w karocy zrobionej z dyni i wszystko jest w porządku, nikt nie zadaje pytań, ale wierzcie mi na słowo, że w oryginalnej wersji Kopciuszka braci Grimm znajdował się na końcu wątek dziwnym trafem wyrzucony ze współczesnej wersji. Mocniuteńki wątek. Zanim Kopciuszek i książę żyli długo i szczęśliwie, z opisu ich ślubu dowiadujemy się, że stado gołębi rzuciło się na siostry Kopciuszka, a następnie wydziobało i zjadło oczy tychże sióstr. Serio. Kiedyś jakiś pięciolatek, który pewnie wyrósł na psychopatę, gdy był już dorosły zaraz po opisie tego ataku na oczy usłyszał zapewne od swojej mamy: „Dobranoc kochanie. Słodkich snów”. A propos snów okazało się, że nasza ulubiona książka jest w paru aptekach do kupienia także jako lek na bezsenność. Tylko na receptę, bo działa silnie usypiająco. Posłuchajcie tego króciuteńkiego opisu miejsca akcji.
Przeczytaj w końcu „Nad Niemnem”, a potem niech wali się świat. Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z cieniującymi na nich borkami i gajami, nadal zdanie, z drugiej wysoki brzeg Niemna. Piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderżnięty od błękitnego nieba, zdanie, trwa dalej, ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, zdanie, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie pękate grusze, to naprawdę jest cały czas to jedno zdanie, stare krzywe wierzby i samotne słupiaste topole, na szczęście koniec tego zdania.
Gdybyśmy tak opisywali miejsca obecnie, to pytając kogoś na ulicy: „Gdzie jest dworzec”? Usłyszelibyście: „Z jednej strony betonu ziemi Marriott pnie się ku błękitnemu niebu, a z drugiej taksówek postój, z którego gdzieniegdzie wyrasta Uber dziki i samotny. Po środku tego dom żelaznej kolei stoi, który z daleka zapachem moczu cię przywita”. Przepraszam, już popłynąłem, ale zanim popłynę jeszcze bardziej, oddam was w dobre ręce. Sprawdźcie czy uda wam się odpowiedzieć na zagadkę wujka Radka.
Prrr Państwa Bugatti, producent szybkich i drogich jak masło samochodów to firma tradycyjnie
A) francuska
B) włoska
C) hiszpańska
No jaka? Odpowiedź na końcu odcinka. Obiecuję, a przed nami gwóźdź programu. No to myli państwo familiada trwa dalej i tym razem odpowiadać będzie obcokrajowiec z przed 200 laty. Jakie słowo może mieć przymiotnik polski? Kołtun. Co? Kołtun polski. Cóż to takiego? Kołtunem były nazywane włosy zbite w jeden pęk niemożliwe do rozczesania. Musicie sobie wyobrazić jednego, wielkiego i długiego dreda, który był jak Herman Göring , tłusty, lepki i śmierdzący. Kołtun, który zachował się w zbiorach Muzeum Wydziału Lekarskiego w Krakowie po rozłożeniu ma półtora metra długości, ale w polskich dziejach były o wiele dłuższe egzemplarze. Chcemy, czy nie chcemy cała Europa do słowa kołtun dodawała polski. Nawet oficjalna medyczna nazwa po łacinie to ponika polonica. Dosłownie polski zawijaniec. Dawniej lekarze pisali, że kołtun to polska choroba narodowa. Tu wybuchła jej epidemia i w Polsce najłatwiej ją złapać. Dobrze słyszeliście. Ludzie dawniej byli przekonani, że kołtun to choroba zaraźliwa. „Przecież królu złoty kołtun nie powstaje, dlatego że żyje w brudzie, nie myje się, nie czeszę, pewnie sąsiad na mnie kichnął i ta tego kołtuna złapałem:. Istniały przeróżne teorie skąd kołtun polski się bierze. Jedni twierdzili, że to objaw reumatyzmu. Kolejni, że powstaje wtedy, gdy dotknie cię czarownica. Jeszcze inni byli pewni, że każdy z nas ma w środku chorobotwórcze płyny nazywane złymi sokami. Te złe soki od czasu do czasu muszą wypłynąć aby nie powstała nam jakaś groźna choroba. Zgadnijcie którędy miały się wydostawać na zewnątrz? Zgadliście. Oczywiście przez włosy, tworząc przy okazji kołtun. Był także sposób na przyspieszenie wychodzenia tych soków na zewnątrz. Trzeba było polać kołtun jakimś lepkim płynem. Woskiem albo łojem. No nieźle, na pewno pomagało. Oczywiście zdarzały się pojedyncze głosy rozsądku, które wprost mówiły, że kołtuny to efekt braku elementarnej higieny i trzeba je masowo ścinać. Mało kto ich słuchał. Zamiast tego społeczeństwo radośnie hodowało te okropne odwłoki, ale to na serio, ale to serio było obrzydliwe. Ja myślę, że nawet wszom mieszkającym na kołtunie musiało się zbierać na wymioty.
Nasi pradziadowie masowo wierzyli, że kołtun jest dobry, bo przecież przez niego wychodzą z ciała wszystkie złe moce. Prędzej by sobie rękę odrąbali niż ścieli swój zdrowotny kołtun. Bali się, że zaraz po ścince dopadnie ich głupota, ślepota, krwotoki, a nawet nagła śmierć. Gdy już jednak kołtun był realnie dokuczliwy, bo się ktoś o niego potykał albo wszy biegało po nim tak dużo, że ciężko było je nosić, to decydowano się na rytualne strzyżenie. Zaraz po nim uroczyście składano gwóźdź, tak o nim mawiano, w ofierze, w kościele aby uchronić się przed, uwaga, zemstą kołtuna. No nie wierzę. Gdy badałem ten temat, to towarzyszyło mi nieustannie zaskoczenie i ostatni raz jak dobrze pamiętam byłem tak zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że Beata Kozidrak i matka Stiflera to wbrew pozorom nie ta sama osoba. Serio. Skala problemu z kołtunem w dawnej Polsce była jak współczesna dziura budżetowa, ogromna. Dawny historyk Jędrzej Kitowicz pisał, że na polskiej wsi na trzech chłopów, dwóch na pewno ma kołtun. Można by było przez to łatwo powiedzieć: „No jaszka ciemny lud na wsi nic nie wiedział, nie mył się i gwałcił kozy”. Nic bardziej mylnego. Poważni lekarze w Wilnie, czy też w Warszawie byli obrońcami teorii o chorobie kołtunowej. Mało tego walczyli o cytuję „prawa należne kołtunowi w naszym narodzie”.
Dwieście lat temu hrabina z Radziszewskich poszła ze swoim kołtunem do wybitnego lekarza profesora Józefa Franka. O to co zalecił. „Zapuszczać i pod żadnym pozorem nie ścinać, bo od tego umrzesz droga panienko”. To jest tak jakbyście dzisiaj poszli do lekarza na przykład ze złamaną nogą. Lekarz patrzy na tę nogę i mówi: „Kochanieńki ja bym to zostawił naturze. Nie wiem może pan to rozchodzi? Ale gipsu bym nie zakładał, bo od niego pan umrze”. Zamiast ścinania kołtuna zalecano na przykład jedzenie gotowanego jeża. To dalej nie są żarty. Czy jednak zasłużyliśmy sobie aby na szkaradne, zlepione w jedno włosy inne narody mówiły kołtun polski? I tak, i nie. W większej części Europy 200 lat temu przestrzeganie zasad higieny osobistej było trochę jak uwielbienie Żydów przez Hitlera, niezbyt duże. Bujne i potężne kołtuny mogliśmy spokojnie znaleźć w Anglii, Francji, Holandii, czy też Prusach. Tam sytuacja nie była drastycznie lepsza, ale przyznajmy to uczciwie, często bywała lepsza. Ba! Jeszcze 60 lat temu na polskiej wsi znaleźlibyście właścicielkę dużego kołtuna ukrytego czasem pod chustą, która za bardzo nie kwapiła się do tego aby się go pozbyć. Familiada trwa dalej. Polski może być jeszcze? Most. Jaki to jest polski most? Czyżby długi, naprężony i wytrzymały? Jakby to wam powiedzieć. Wyobraźcie sobie most drewniany przerzucony nad rzeką. Teraz usuńcie z tego mostu troszeczkę desek, jeszcze trochę desek, wywalcie jakąś podporę i wyjdzie wam mniej więcej coś, co przez wieki nazywane było po łacinie pons polonicus czyli polski most. Cała Europa szydziła z polskich mostów. Szydzili nawet Polacy i mówili: „Polski most, niemiecki post, cygańskie nabożeństwo. Wszystko to błazeństwo:. Polskie mosty były największą tragedią narodową do czasu, gdy ten zaszczytny tytuł przejęły Festiwale Piosenki Kabaretowej, ale jakoś trzeba było przejeżdżać przez rzekę, jak? Sporo podróżnych nawet nie próbowało wjeżdżać na polskie mosty, a jeśli tylko się dało to przejeżdżano po dnie strumienia czy też rzeki, Nawet, gdy do wozu dostawała się woda, to było to mniejsze ryzyko, mniejsza niedogodność niż spadnięcie z jakiejś drewnianej kładki. Gdy było za głęboko, to ścinano okoliczne drzewa, rzucano pienie na dno aby w ten sposób nieco je podnieść. Zachowała się relacja z podróży naszych posłów do Moskwy. Zatrzymali się nad rzeką zaraz przed Smoleńśkiem, który kiedyś był polskim miastem. Jeden z wozów podjął ogromne ryzyko, bo wjechał na polski most, który mało zaskakująco od razu zaczął się łamać. Konie się spłoszyły, wleciały do wody, cała konstrukcja się zawaliła razem z wozem i dopiero chłopi z okolicznej wsi Szawlewa wyciągnęli wszystko na brzeg, zbudowali prowizoryczny mościk i posłowie pojechali dalej. Ta historia dobrze pokazuje, co było prawdziwym problemem. W Polsce przez całe wieki mosty były traktowanej jak jednorazowe maszynki do golenia. Raz użyję, potem wyrzucę, a w sumie może nie wyrzucę, może użyję drugi raz, może jeszcze trzeci raz aż się rozleci całkowicie i mnie pokaleczy. Jeszcze całkiem niedawno, w Europie polskim mostem nazywano wszystko to, co niby jest, ale tak naprawdę raczej jest bezwartościowe. Niby wygląda na most, ale czy przejedziesz nim nad rzeką? Nie bardzo. Słyszysz piosenkę Ich Troje, niby są tam jakieś nuty, coś grają i śpiewają, ale żeby to od razu nazywać muzyką? Nie bardzo. Klasyczny polski most. Niby posłowie ubierają rano garnitur, wychodzą z domu, idą do Sejmu, ale żeby to od razu nazywać pracą? Nie bardzo. Polski most.
Niesamowite jest to, że w szkole uczymy się o romantycznym spławianiu zboża Wisłą prosto do Gdańska. Eleganccy flisacy nawigowali swoje tratwy prosto ku portowi docelowemu. Piękne czasy to fakt, ale nie było innego wyjścia! Stan polskich dróg i mostów był tak opłakany, że inaczej nie dało się przetransportować tego zboża. To jest tak, jakby ktoś dzisiaj na ulicy się zachwycał: „Boże, jaki ten bezdomny sobie piękny domek z kartonu zbudował. Tu ma okienko, a tu półeczkę. Pewnie na laptopa”. Kobieto! On po prostu nie ma domu, nie ma innego wyjścia. Dopij swoje sojowe latte i idź dalej. Oj zasłużyliśmy sobie na przytyki o polskich mostach i chociaż na wschodzie na przykład w Cesarstwie Rosyjskim sprawa wcale nie przedstawiała się dużo lepiej, to sorry, jednak obcokrajowcy, na przykład z Europy Zachodniej dużo częściej mieli szansę spadać z naszych mostów i przez tę wątpliwą przyjemność przylgnęło do nas negatywne określenie mostu. Kto wie, może ostatnie skojarzenie z Polską będzie pozytywne. Zobaczymy. Uwaga, polska może być też? Wódka. O proszę. Zdecydowanie takie skojarzenie budzące sympatię przez całe wieki w Europie, dlatego że polska wódka była kojarzona w Europie z trunkiem tradycyjnym, oryginalnym, pewnym i dobrej jakości. Dorzucę jedną kropelkę dziegciu do tego opisu. Był jeden naród, któremu nie podobała się sława polskiej wódki. O jaki naród chodzi zapytacie? O Rosjan naturalnie. Do dzisiaj rozgorzały jest ostry spór na temat tego, kto masowo zaraził do wódki pasją Europejczyków, czy my, czy oni? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Tak samo jak tego, gdzie są pieniądze za las? Nie zmienia to jednak faktu, że sława w Europie polskiej wódki była jak ona sama. Mocna. Początkowo i u nas, i u naszych sąsiadów nie tankowano jej w celach takich rekreacyjnych, a terapeutycznych. Była powszechnie uznanym lekiem na przeróżne dolegliwości. Wąchano ją na katar, wsmarowywano w skórę, gdy coś nieprzyjemnego na skórze wyskoczyło, czy też pito małymi łykami na problemy żołądkowe. Często przed każdym posiłkiem tak na wszelkie wypadek na ewentualne problemy trawienne również przed śniadaniem.
W pewnym momencie jakiś spostrzegawczy geniusz zauważył, że wódka niesamowicie ułatwia zasypianie kobietom w ciąży i dzieciom. Wow. Zastanawiam się, czy takie dziecko po w cudzysłowie sesji leczniczej z butelką wódki mówiło do swojej mamy przed zaśnięciem: „Ja ciebie szanuję, a ty mnie”? Dawna wódka wcale nie była dużo słabsza od tej współczesnej. Miała najczęściej około 35%. Mała jej butelka stała w domowych apteczkach często obok toruńskich pierników również używanych w celach leczniczych. Z czasem coraz częściej zaglądano do tej domowej apteczki niekoniecznie po to aby przegryźć piernika. Tak to zostawmy. Z resztą samo słowo wódka początkowo kojarzono głównie z lekarstwem. Mówiono także okowita od łacińskiego aqua vitae dosłownie woda życia. Na wódkę pitą tak nieco bardziej dla przyjemności mówiono gorzałka od słowa gorzeć czyli palić się. Nasz hit eksportowy polska wódka palił przełyki i żołądki Duńczyków, Holendrów, Anglików, Niemców, Austriaków czy też, uwaga, samych Rosjan. Na koniec mam dla was dobre wieści. Mało kto w Europie już pamięta o polskim kołtunie i o polskim mieście na całe szczęście. Raczej o polskiej wódce się pamięta albo też się nie pamięta jeśli za dużo się jej po prostu użyło. Jest to marka jednak kojarząca się pozytywnie z tymi określeniami powiązanymi z narodami, z czymś, co jest polskie, francuskie, czy też jakiekolwiek inne, bywa różnie. Nie zawsze jest to sprawiedliwe i słuszne. Klasycznym przykładem jest ryba po grecku. Mam nadzieję, że nikomu nie zrujnuję przyszłej Wigilii, gdy powiem, że ryba po grecku ma z Grecją tyle wspólnego, co demokracja ludowa z demokracją. Niewiele. Mało kto w Grecji w ogóle słyszał o takim pomyśle. Grecy także nie przepadają za tą rybą. Po prostu tak sobie ją ktoś kiedyś nazwał. Miejmy jednak nadzieję, że te przyszłe określenia powiązane z Polską będą raczej pozytywne. To jest zadanie na dzisiaj. Wpiszcie w komentarzu rzeczy, które uważacie, że już się kojarzą z Polską albo będą kojarzyły się z Polską. Mogą być pozytywne, mogą być negatywne. Jeśli słuchacie tego w formie podcastu, to po prostu o tym pomyślcie.
Ja tymczasem bardzo dziękuję wam za dzisiaj. Do zobaczenia następnym razem. Odpowiedź na zagadkę wujka Radka, to A. Bugatti to firma tradycyjnie francuska, chociaż założona we Francji przez Włocha. A ty z prędkością Bugatti subskrybuj Polimaty 2 i kliknij łapkę w górę. Dziękuję.
Autor odcinka – Radek Kotarski