Sposoby na stres – jak sobie radzić?
Ja jestem Hania Es i jestem na maksa zestresowaną osobą. Zewnętrzne czynniki takie jak na przykład teraz sesja, mnie totalnie paraliżują i dużym wyzwaniem jest dla mnie to, żeby sobie z tym stresem poradzić, dlatego chętnie się z wami podzielę sposobami, które jakoś na mnie działają. Jakby nie było są różne rodzaju stresu. Jak tańczyłam sportowo i rywalizowałam na turnieju to przed wejściem na parkiet stresowałam się oczywiście, ale było to motywujące. Adrenalina też sprawiała, że mogłam więcej wytrzymać i mniej się męczyłam chyba, ale na przykład teraz, przygotowując się do egzaminów mam taki poziom stresu, że nie. To nie działa dobrze.
To jest transkrypcja odcinka z kanału Hania Es – wersja wideo dostępna poniżej:
Książka Hani:
Teraz jest tak, że mój organizm na te zewnętrzne czynniki jakimi są na przykład egzaminy reaguje tak, że wariuje. Czym to się objawia? Maksymalnym spięciem, czasem niemożliwością zrobienia czegokolwiek, paraliżem całego ciała w sensie paraliżuje mnie tak strach, że nic nie mogę robić, atakami paniki, a jakże i wybuchami płaczu, które po prostu ostatnio aż mnie samą bawią, bo potrzebne są takie małe bodźce, żebym się ostatnio rozpłakała, że kurde to jest śmieszne. W sensie zrozumcie ten poziom absurdu, ja idę kupić kawę do sklepu i po prostu wybucham płaczem, bo nie wiem co mam wziąć, a to dlatego, że po prostu mam tak wysoki poziom stresu, że dochodzi jeszcze jedna decyzja do podjęcia i to już jest too much. Przekracza się ten próg, który mogę znieść bez płaczu i…Tutaj to wszystko siedzi. Czemu to tak działa? Jest jakieś prawo Yerkesa-Dodsona, które mówi nam, jaki poziom motywacji jest potrzebny, by wykonać zadanie. Mało motywacji to nie zbierzemy się do pracy, nie zrobimy zadania. Proste? Proste. To każdy z nas zna i rozumie, ale uwaga, duży poziom motywacji jest tak samo zły, jak żaden. Dlaczego? Bo paraliżuje, stresuje i uniemożliwia nam zrobienie czegokolwiek. Informacje do głowy nie dochodzą. My jesteśmy sparaliżowani, nie działa to po prostu, a więc najlepszy jest poziom optymalny, gdzieś pomiędzy tym wszystkim. Posługując się tym prawem Yerkesa -Dodsona można zrozumieć, że ja po prostu mam za dużo motywacji, albo jest za mało, w każdym razie złą ilość i dlatego jestem sparaliżowana, mam wybuchy płaczu, ataki paniki i ogólnie czuję się jak kupa.
A więc jakiej jest najprostsze, najbardziej optymalne rozwiązanie? Nie mieć tyle motywacji. Mieć jej gdzieś tam pośrodku tego najwięcej i najmniej. Łatwo mówić, ciężko zrobić, bo ja teorię doskonale znam. Poznawczo jestem zajebiście ogarnięta i mam tego świadomość, ale emocjonalnie wciąż nie zawsze wchodzi. Na pewno jest mi jednak dużo łatwiej, więc to poznawcze ogarnięcie tematu i zrozumienie, że „Hej, ten poziom motywacji, który ja w sobie wyzwalam jest bez sensu i mnie paraliżuje” już daje jakiś sygnał naszym neuronom, że coś tutaj jest nie tak. Mimo wszystko mój mózg działa trochę wbrew mnie, więc nie zawsze mogę z nim negocjować i dojść do porozumienia w taki fajny sposób. A więc co robię? Przede wszystkim mój pierwszy krok przy sesji, czy jakimkolwiek innym dużym stresorze jest taki, że biorę papier i piszę. Wywalam na kartkę wszystkie moje lęki, wszystko, czego się boję, co mnie gdzieś tam stresuje, przeszkadza mi, co siedzi mi w tym łbie, bo wiem, że jeżeli tych myśli z głowy nie wypuszczę, to one się tylko zapętlają i zapełniają cały mój mózg, który nie przyjmuje do siebie wiedzy potrzebnej na egzamin, bo zapętla się w tych głupich lękach i myślach, dlatego ja biorę dziennik i spisuję wszystko, co mi tu siedzi.
Po drugie, ja na przykład jestem osobą, która ogarnia się wtedy, kiedy czuje tutaj taki podmuch deadline’u na plecach. Jak ja czuję, że on już tak mi do ucha [dmuchanie], to wtedy się zbieram do roboty i robię wszystko. Mam dwa stany: albo nie robię nic, albo robię wszystko i wiedząc to osobie chciałam w tym roku zaplanować sobie całą naukę. Rozpisać ją nie na 3 dni, ale na trzy tygodnie i jakoś to ogarniać systematycznie, małymi krokami, żeby właśnie nie panikować. Co z tego wyniknęło? Tylko wyrzuty sumienia, stres i koniec końców i tak nic nie robiłam przez te trzy tygodnie tylko się stresowałam, że nic nie robię. Wydawało mi się, że rozwiązanie jest proste, bo jak ułożyłam taki doskonały plan, że codziennie wystarczyło trochę usiąść, trochę się ogarnąć to dobrze i nie musiałabym panikować teraz, jak to robię, ale dni leciały, a ja je marnowałam i robiłam jakieś zadania zastępcze zupełnie. To są te rzeczy, że student w sesji myje okna, bo to jest nagle najważniejsza rzecz na świecie, to ja nie myję okien, bo jeszcze mnie tak nie pojebało tylko siedzę na Fejsie albo Instagramie i w ten sposób marnuję czas i robiłam to przez dosyć długo, a przez to, że miałam wobec siebie takie oczekiwania, że przez te trzy tygodnie będę robić rzeczy, to rosły mi wyrzuty sumienia, poczucie winy i w ogóle zapętlało się to wszystko we łbie.
Jak zauważyłam, że jestem w pułapce bez wyjścia to stwierdziłam: „Hej, po co ja sobie to robię. Po co ja sobie zrobiłam plan i teraz go nie realizuję, i tylko sobie wyrzucam, że go nie robię. Koniec końców czuję się gorzej”. Mój terapeuta, znając już dokładnie mój styl pracy na ostatnią chwilę powiedział: „Po co sobie to tak pani zaplanowała”? Oczywiście jest to rozsądne, ale skoro ja się nie mogę zebrać do czegoś takiego, to po co od siebie oczekiwać rzeczy, które w moim przypadku najwyraźniej są kurwa poza zasięgiem? Wiec zamiast mieć w głowie: „Codziennie usiąść na kilka godzin i przerobienie materiału” powiedziałam sobie: „Ej Hanka, 15 minut. Co to jest 15 minut? Jeden kwadrans. Przez 15 minut to się gotują pierogi”, a więc założyłam sobie, że będę siadać codziennie tylko na 15 minut i mówię sobie: „Hej Hania, 15 minut dasz radę”. Nastawiam minutnik i faktycznie robię coś przez te 15 minut i ja wiem, że to nie jest dużo, wiem, że nie wejdę wtedy do systemu pracy głębokiej, którym się ostatnio interesowałam, ale no kurwa trudno. Jeżeli albo nie zrobię nic i cały dzień będę miała wyrzuty sumienia, że siedziałam na Instagramie pół dnia albo robię 15 minut i nie będę miała wyrzutów sumienia, bo tyle sobie założyłam, to jest lepsza opcja. A więc tak zrobiłam i co się okazało? Że po 15 minutach, które sobie założyłam, stwierdziłam: „Mogę usiąść jeszcze na 15 minut”, a potem jeszcze troszkę. W sumie te 15 minut to jest taki niedługi czas, że łatwo jest się zebrać, a jak ja miałam przed oczami wielki blok kilku godzin uczenia się, to nie mogłam się zebrać, bo ta wielkość tego zadania mnie przytłaczała, więc jak wyznaczyłam sobie kwadrans, to mówię luz, 15 minut. Zdarzały się dni, że te 15 minut mówiłam: „Ok jestem na maksa zmęczona”. Trudno, bywało i tak. Świat się nie zawali nawet jeśli dzisiaj nie przeczytam całej literatury z emocji i motywacji. Najwyżej nie zdam tego egzaminu. Ok, jakoś będziemy żyć dalej.
Okazało się, że założenie sobie tego kwadransa było super planem, bo łatwiej było mi do tego przysiąść, a jak już weszłam w ten mood siedzenia i robienia czegoś, to czasem chciało mi się to przedłużyć i z 15 minut robiło się 2 godziny koniec końców.
Sposobem na mnie było po pierwsze obniżenie oczekiwań. Kolejną sprawą jest wylewanie z siebie tych myśli i dla mnie to jest takie trochę rzyganie stresem, że ja biorę kartkę i tak z siebie wypluwam to wszystko, co tam we mnie siedzi i co mnie na maksa przytłacza. Tak jest, co zrobię. Coś, czego nauczyłam się na terapii czyli proszenie o pomoc, bo nie trzeba być samowystarczalnym i tym bardziej kiedy mam jakieś stresory, to proszenie o pomoc i wsparcie bliskich jest zupełnie w porządku. Ja na przykład odjęłam sobie trochę obowiązków takich jak chodzenie do sklepu, bo zamówiłam sobie teraz dietę pudełkową, żeby nie musieć mieć po prostu tego w głowie. Poprosiłam moją dziewczynę, żeby wzięła ogarnianie domu na siebie. Na przykład jeździ z kotami do weterynarza, żebym ja nie musiała tego robić. Po prostu się odciążam, a poza tym dużym krokiem jest dla mnie chociażby poznawcze, to już jest dużo, zrozumienie, że kurwa moje oceny, czy cokolwiek, co jest stresorem to nie świadczy o mojej wartości.
Mam w życiu dużo innych rzeczy, którymi mogę się pochwalić, z których mogę być dumna, z którymi się utożsamiam. My jesteśmy tak wychowywani, ja też jako dzieciak przynosiłam do domu dobre oceny i też byłam za to chwalona, więc ja się zaczęłam z tym utożsamiać. Uważałam, że dobre oceny to jest cześć mojej osobowości i jeśli dostanę niższą, to oznacza, że jestem mniej wartościowym człowiekiem. Gówno prawda. Na serio jest wiele fajniejszych rzeczy w życiu. Głaskanie kotków jest jedną z nich. Uświadomienie sobie tego, zapisanie i wracanie do tego jest bardzo dobrą techniką dla mnie. Kolejną rzeczą, którą robię przy dużym stresie jest branie kogoś bliskiego, mojej dziewczyny najczęściej, sadzanie jej przed sobą i konfrontowanie z nią tego, co jest w moim łbie. Druga osoba patrzy na to trochę z zewnątrz i koryguje mnie jeśli gdzieś odlatuję. Każdy z nas może wziąć i poprosić o chwilę czasu, żeby skonfrontować te poglądy powiedzmy ze sobą, a jeśli potrzebujemy kogoś kompetentnego w tych sprawach, to jest jeszcze psychoterapeuta. To są takie główne rzeczy, których się łapię. Kolejne to ćwiczenia oddechowe: medytacja, głaskanie kotków. Ja się w ogóle uczę od kotów sztuki wyjebania. Sądzę, że są w tym genialne i szukam czasu na to, co mnie odciąga od stresujących myśli, a daje mi coś pozytywnego. Zaczęłam kolorowanki antystresowe chociaż mnie to trochę wkurza, bo tam jest za dużo tego, ale robię na drutach i też to jest spoko. W sumie to są te rzeczy, które robię w atakach paniki. Piszę, wyrzyguję swoje myśli i lęki na kartkę, biorę drugą osobę i mówię jej co się dzieje w mojej głowie, żeby trochę podzielić się tym ciężarem z kimś i po trzecie takie behawioralne ćwiczenia czyli po prostu, jak już zrozumiem co się dzieje, co to jest za proces i uznam, że to jest błędne koło, staram się po prostu wyjść z niego nie „Nie myśl o różowym słoniu” czyli nie myśl o ataku paniki tylko zajęcia się czymś innym jak tymi cholernymi drutami, serialem, kolorowankami, czymkolwiek.
Dajcie mi znać, jakie są wasze sposoby na radzenie sobie ze stresem i trzymajcie się. Jeżeli macie sesję, to ja trzymam kciuki. A kto obejrzał do końca, pisze w komentarzu: spokój.
Autorka odcinka – Hania Sywula