Cała prawda o polskiej husarii

W Polsce są trzy świętości, o których nie można powiedzieć nic złego. Są to: husaria, Matka Boska Częstochowska i Ptasie Mleczko. Na kwestionowanie Matki Boskiej i Ptasiego Mleczka jestem za krótki, ale husarię weźmiemy na warsztat. Czy naprawdę była tak potężna, jak się mówi? A może wcale nie?

To jest transkrypcja odcinka z kanału Polimaty – wersja wideo dostępna poniżej:


Książki Radka:

👉 Włam się do mózgu

👉 Inaczej

👉 Nic bardziej mylnego


Polacy kochają mity historyczne. Wierzymy na przykład, że Polska była kiedyś spichlerzem Europy i przez Gdańsk wysyłaliśmy tak dużo zboża, że niczym osiedlowy bar mleczny, karmiliśmy wszystkich dookoła. Jednak rzeczywistość w tym przypadku jest, jak parówka. Znacznie mniej przyjemnie, jeśli wiesz o niej więcej. W złotym okresie 400 lat temu tylko poł procent rocznego zapotrzebowania Europy na zboże pochodziło od nas, z Gdańska. Pół procent, to jakby to powiedzieć nie za dużo. To tak jakbyśmy twierdzili, że jesteśmy obecnie potęgą w Formule 1, bo Robert Kubica powiedzmy przez grzeczność, jeździ w tym pożal się Boże samochodzie. Czy zatem opowieści o potężnej husarii, nieustraszonej jeździe konnej są podobnie, jak te o spichlerzu Europy wyssane z palca? Dzisiaj to sprawdzimy, ale najpierw Ładek zabierze nas do swojego świat głębokich przemyśleń. Przed wami Ładek i wołek rozmyślań. 

Dzień dobły. Ładek z tej słony. Śłednowieczni łycerze musieli być łozjuszeni i źli na polu walki. Pewnie także, dlatego że przez zbłoję nie mogli podłapać się po klejnotach. A czy husarze mogli? Wkrótce poznacie odpowiedź, ale najpierw przeczytamy zdanie z książki, która zawiera zwięzłe i konkretne opisy przyrody. Przepraszam, nie wytrzymałem, bo każdy sarkazm ma jednak swoje granice. Przeczytaj w końcu „Nad Niemnem”, a potem niech wali się świat. 

Nad niektórymi dachami w powietrzu czystym i spokojnym wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów. Niektóre okna świeciły od słońca, jak wielkie iskry. Kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew. 

To było tylko jedno zdanie, zostawiło tyle pytań. Ten dym był w końcu prosty czy skłębiony? To może mieć ogromne znaczenie dla dalszej historii. Nie wiem, idźmy dalej. Przed wami gwóźdź programu. 

Jak mawiał porucznik Borewicz: „Krótka piłka z mojej strony”. Jeśli polska husaria była tak dobra, jak „gra o ton” do V sezonu to musiała mieć potężne: 

a) uzbrojenie

b) przygotowanie

c) taktykę

Jeśli któregokolwiek elementu by zabrakło, to sorry Polsko, sorry Polsko wybacz mi, ale stawianie słowa potężna obok słowa husaria byłoby jak stawianie słowa ostatnia obok słowa kolejka. To oczywista nieprawda. Jakich zatem narzędzi wymierzania sprawiedliwości używali nasi husarze? Najbardziej w oczy rzucał się długi kij nazywany profesjonalnie kopią. Kopie mogły kojarzyć się z turniejami i słusznie, bo nieźle nadawały się do zrzucania przeciwnika z konia, jednak 800 lat temu ktoś spostrzegawczy zauważył, że taka zabawa jest troszkę niebezpieczna i dla wielu rycerzy bywa jednorazowa, dlatego by rycerz mógł żywy bawić się dalej, to nie ostrzono końcówek kopii i robiono je ze specjalnego kruchego drewna. Stąd stwierdzenie „kruszyć kopie”, które do dziś oznacza ostre spieranie się o coś. To powiedzonko kojarzy mi się w sumie z kolejką do wejścia do samolotu. Wyobraźcie sobie setkę ludzi. Wszyscy narzekają, że kolejka się wlecze i gdy jestem już blisko wejścia to oczywiście przede mną delikwenci, którzy dopiero na prośbę obsługi zaczynają szukać biletów i dokumentów. No gdzieś się wie pani tutaj schowały, ale bez nas nie poleci. Same się schowały czy wyście je tam kawalarze ukryli przed światem? Ich zaskoczyło, że trzeba bilet i paszport pokazać. Ja nie wiem może oni myśleli, że na końcu kolejki Dawid Podsiadło płyty podpisuje. Ludzie! I wtedy słyszę kojący głos mojej żony: „Nie krusz o to kopii:”. Z turniejowego slangu przetrwało też słowo szranki czyli ogrodzony plac, po środku którego stał drewniany plot. Do dzisiaj stanąć w szranki to rozpocząć z kimś walkę na przykład z gościem, który nie przygotował biletów w kolejce odpowiednio wcześnie. Kopie były używane też w walce poza turniejami, ale zachodnia Europa miała z nimi kłopot. Aby kopia była skuteczna, musiała być długa. Akurat tutaj nie dało się powiedzieć: „E tam nie liczy się długość, ważna jest technika”. No nie. Wszystko, dlatego że w wielu wojskach w pierwszym rzędzie byli pikinierzy. Ta ładna nazwa oznaczała samobójców, którzy stali z pikami, długimi naokoło 5 metrów kijami zakończonymi metalowym grotem i czekali aż wjedzie w nich szarża wroga. Nie wiem, czy oprócz bycia wokalistą „Ich Troje” jestem w stanie sobie wyobrazić gorszą robotę, jednak zaskakująco często piki dosięgały wrogich rycerzy i pozbawiały ich życia. Jeśli chcieliście tego uniknąć, to musieliście mieć dłuższą kopię od piki pikiniera. Z tym właśnie mieli problem rycerze zachodniej Europy. Ich kopie miały zwykle około 4 metrów. Do tego były piekielnie ciężkie, bo ważyły około 15 kilogramów, więc dość często przy pchnięciu wyrywały ramię rycerzowi, co jak się domyślacie, mogło utrudniać mu dalszą walkę. Polscy husarze postanowili rozwiązać ten problem. Pewnie odbyła się jakaś burza mózgów i ktoś w pewnym momencie powiedział: „Waszmościowie! Obcego rycerstwa kopie za krótkie i za ciężkie się jawią. To też jakimi myśmy powinni je uczynić? Niebiosa! Może dłuższymi i lżejszymi”? I tak zrobili. Polacy, znając węgierskie patenty, wydłużyli kopie do 5,5, a nawet do 6 metrów. To pozwoliło im łatwiej dosięgać desperatów typu pikinierzy. Aby zmniejszyć wagę dłuższej kopii, użyli drewna osikowego i wydrążyli je w środku. Kopia husarska wyglądała więc na sporej długości, jak słomka do picia, ale nadal kuła bezlitośnie. Do tego była bardzo poręczna, blisko miejsca, za które chwytał husarz dla lepszej przeciwwagi natomiast końcówka kopii była połączona sprytnym systemem do siodła, więc cała energia uderzenia nie wyrywała ramienia. 

Genialne w prostocie, ale czy skuteczne? Może zapytam tak. Czy lubicie grillować? Na zewnątrz cieplutko, miłe towarzystwo i woń rozgrzanego węgla. Mięso i warzywa już czekają w swej najdoskonalszej formie, w formie szaszłyków. Sześć kawałków mięsa, przedzielonych papryką w krwawym odcieniu czerwieni. Z jednej strony to pyszne jedzenie, ale z drugiej wierna rekonstrukcja bitwy pod Połonką, gdy według relacji hrabiego Sapiehy, jeden husarz nadział na swoją kopię sześciu, powtarzam sześciu moskali. Zdarzały się także 5-cio składnikowe szaszłyki, a te podwójne i potrójne były w miarę standardowe. Jakby tego było mało, kopia husarska była doskonała bronią psychologiczną. Na końcu każdej kopii montowano proporzec, który jak pisał sekretarz Jerzego Lubomirskiego, był tak długi, że dotykał ucha końskiego. W czasie szarży jego widok i dźwięk łopotania na wietrze mógł przerażać wroga. Z resztą gdybym był szwedzkim piechurem, to obraz rozpędzonego husarza, przed którym na wietrze niczym iluzja optyczna łopocze biało-czerwony proporzec, to to wszystko mogłoby dla mnie być odrobinkę niekomfortowe. Podobnie mógł działać widok husarskich skrzydeł jeśli te były używane. Na pewno jednak ich świst nie płoszył koni wroga, jak opowiadają niektórzy. To są z resztą ci sami ludzie, którzy w sklepie proszę ekspedientkę o podanie produktów słowami: „Pani da tej cebuli”. Ludzie! Przecież w hałasie pola bitwy świst piórek powbijanych w drewienko nie miałby szansy się przebić. Chyba że ktoś się boi, gdy wydaje taki dźwięk. Przepraszam, jeśli ktoś umarł ze strachu. Z resztą kiedyś robiłem pomiar sonometrem, który sprawdzał, jak głośny jest husarz w pędzie oczywiście ze skrzydłem i bez skrzydła. W obu przypadkach poziom głośności był identico, także wynik eksperymentu niezwykle zaskakujący powiedziałbym. Po tym, gdy husarz już kopie zamienił na szaszłyk, mógł sięgnąć po inną broń do kłucia. Jaką? Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem. A ile razy mogę przypominać, kto w tym programie zadaje pytania? Teraz będzie nie jakieś pitoletto tylko spokojnie zagadka wujka Radka. Prrr państwa jak nazywała się długa, nawet na metr osiemdziesiąt broń biała, którą husaria dziobała wroga? 

A) rapier

B) kancerz

C) wykałaczka 

No jak? Odpowiedź jak zwykle na końcu odcinka. Nie zdradzając jeszcze nazwy tej broni, o którą pyta wujek wierzcie mi, że była przepotężna. Potrafiła przebić się przez kolczugę i przez metalowe oczka ugodzić precyzyjnie. Zupełnie jak łuska popcornu, która idealnie trafia między zęby nie wiem do dzisiaj jak. A propos uderzeń między zęby, nie możemy pominąć tematu husarskiej szabli. Znawca broni, Wojciech Zabłocki uznał ją za najbardziej uniwersalne oręże w dziejach świata, które pozwalało na cięcia charakterystyczne dla zachodniej Europy, dla wschodniej, nawet dla technik japońskich. To jest tak, jakby Chuck Norris został samurajem. Doskonałe połączenie. Trudno się też doczepić do wyposażenia obronnego, które było dość lekkie i pozwalało na swobodne ruchy. Husarskie zbroje ważyły właściwie tylko kilkanaście kilogramów, podczas gdy rycerstwo na przykład zachodniej Europy wkładało na swoje barki minimum 25 kilogramów, czy pod koniec swojego istnienia, uwaga, 60, 60 kilogramów. Taki rycerz w sumie na pół etatu mógł pracować jako kotwica. Husaria na brzuchu, w dolnej części napierśnika, a więc zbroi, która osłaniała tułów, montowała ruchome płytki, które pozwalały na schylanie się, na wygodniejsze siedzenie, na wygodniejsze poruszanie się. Te płytki nazywano folgami i chociaż dziś raczej nie przytwierdza się ich już do ubrań, to zostało stwierdzenie: „pofolgować sobie” czyli pozwolić sobie na coś tak, jak folgi pozwalały na swobodniejsze poruszanie się w zbroi. Opancerzenie husarza było na tyle lekkie, że w czasie bitwy mógł spokojnie zająć się atakiem, obroną i swoimi klejnotami, gdy niewygoda go do tego zmusiła. Na samą zbroję, husarze zakładali grube skóry i futra. Najbardziej okazałe z lwów i lampartów kupowano u ormiańskich kupców we Lwowie. Trzeba przyznać, że Polacy wyglądali w nich na serio dobrze. No może nie aż tak dobrze, jak Grzegorz Krychowiak w swoich futrach i futrzanych butach, ale się starali. Po co to robili? Z tego samego powodu, dla którego Grzegorz Krychowiak ubiera się tak, a nie inaczej. By odstraszyć od siebie innych. Historyk Bronisław Gembarzewski pisał, że skrzydła, skóry, futra, te wszystkie dodatki w czasie szybkiego biegu konia sprawiały wrażenia nadciągania jakiejś nadprzyrodzonej istoty, dlatego w kategorii uzbrojenie, trzeba uczciwie zawyrokować. Było potężne, ale hola, hola myli państwo nawet najlepiej wyposażeni i utalentowani sportowcy, jeśli nie są przygotowani fizycznie i mentalnie do zawodów, to po prostu przegrają. Co 4 lata przypomina nam o tym polska reprezentacja piłkarska. 

Jak było z tym u naszych jeźdźców? Postanowiłem na własnej skórze sprawdzić, jak trenowali husarze, dlatego wybrałem się na Zamek Gniew, gdzie stacjonuje chorągiew husarska pod dowództwem kasztelana Jarosława Stróczyńskiego, żywej legendy współczesnego rycerstwa, nie ma co do tego wątpliwości. Tam jako młody szlachcic miałem przejść pełny trening husarski. Zaczęło się niewinnie od nauki posługiwania się szablą. Młodzi szlachcice nie mieli innego wyjścia. Należąc do najwyższego stanu, musieli, chcieli czy nie chcieli, władać bronią białą, ale w sumie chętnie się tego uczyli. Z drugiej strony nie mieli Internetu, więc jakoś trzeba było zabić czas. W dawnej Polsce szermierka była na naprawdę wysokim poziomie i wierzcie mi na słowo, faktycznie tak było. A jak mi poszło? No nie pociąłem się aż tak bardzo, więc to na pewno na plus, ale gdyby Rosjanie nas dopadli, to raczej mi szabli nie dawajcie. Gdy w pełnym rynsztunku bojowym miałem za zadanie z biegnącego konia, przeciąć szablą główkę kapusty, to nie byłem w stanie nawet w nią trafić. Nie pomogło nawet, gdy wyobrażałem sobie, że kapusta to jest głowa Stalina. Jak sobie dobrze przypominam ten dzień, to najbardziej bałem się, że w czasie cięcia mogę trafić szablą także w rumaka, na którym w sumie jadę. Po kilku próbach w końcu się udało, w sensie udało się trafić w kapustę, bo w konia trafiłem za pierwszym razem. Samo przygotowanie wierzchowca wymagało od husarzy sporo pracy. Trzeba było przyzwyczaić go do jazdy w szyku, do odgłosów wystrzałów, bo inaczej szybko by się spłoszył na polu walki. Tatarskie konie miały z tym wieczny problem, dlatego husarze sprytnie strzelali, aby wrogie rumaki przeżyły ogromny stres. Co najmniej taki, jak kot, który wpada do wanny wypełnionej wodą. Zanim jednak husarz mógł zabrać się za szkolenie konia, musiał go kupić, aby było co szkolić. Dobry egzemplarz był wtedy potwornie drogi. Kosztował nawet 66 kilogramów srebra. Nie wiem ile kilogramów srebra nosicie na co dzień w portfelu, ale dla porównania husarz za trzy miesiące służby w wojsku, dostawał tylko pół kilograma srebra. Resztę, zaledwie 65,5 kilograma na samego tylko konia trzeba było dołożyć samemu. 

To jest tak jakby dzisiaj jakiś generał powiedział: „Drogi obywatelu jest taka sprawa. Gdybyś pojechał na wojnę bronić ojczyzny, to byłoby bardzo miło. A zapomniałem o jednym. Kup sobie czołg, a nawet dwa czołgi”, bo trzeba było mieć zapasowego wierzchowca. Natomiast łupy wojenne nigdy nie zwracały kosztów, które trzeba było ponieść tylko po to, aby wyruszyć na wojnę. Szacun, tyle powiem. Nie dość, że musieli za wszystko zapłacić sami, to husarze do tego naprawdę chętnie brali udział w ćwiczeniach. Gdy ja trenowałem na zamku w Gniewie tak zwaną gonitwę do pierścienia, a więc łapanie kopią metalowego kółeczka zawieszonego wysoko, to pot lał się ze mnie strumieniami. Tak mi się wydaje, że ostatni raz byłem tak spocony, gdy 15 lat temu uciekałem z domu mojej dziewczyny, bo jej ojciec bezczelnie wrócił wcześniej niż myśleliśmy. Przez długi czas nie potrafiłem nawet stabilnie trzymać kopii w ręku, a co dopiero celować. W końcu bezcenne wskazówki od towarzyszy husarskich i przyznajmy uczciwie szczęście głupiego sprawiły, że w końcu zgarnąłem pierścień. Dla mnie była to rozrywka, ale od tej umiejętności zależało życie husarzy. Dobrze o tym wiedzieli, dlatego pokornie słuchali swoich dowódców, chowając ego do kieszeni. Husarze wiedzieli też, że są świetnie przygotowani i przeciwnicy się ich boją, bo nikt tego nie ukrywał. Pułkownik Konstanty Górski pisał już w sumie ponad 100 lat temu, że nasi jeźdźcy uważali się za kolejny cud świata i mawiali, że gdyby sklepienie niebieskie miało runąć, to podtrzymaliby je swoimi kopiami. Tylko w odróżnieniu od współczesnych raperów to, co mówili nie było durnymi przechwałkami, więc punkt przygotowanie mamy zdecydowanie zaliczony. Została nam jeszcze zatem tylko taktyka, z która niektórzy mają najwięcej problemów. Wiele osób zarzuca husarii, że bezmyślnie taranowała wroga, a wjechanie w kogoś z pełną siłą było dowodem na głupotę i brak mózgu. Nawet ludzie, którzy sprawiają wrażenie inteligentnych podśmiechują się z rajdu husarskiego. Dziękuję Maks, bo dzięki tobie dowiedziałem się, co to znaczy ciarki wstydu. Historycy wojskowości nie pozostawiają złudzeń. Atak rozbijający na polu bitwy 400, 500 lat temu był jedną z najpotężniejszych taktyk, jeśli został przeprowadzony dobrze. Pozwalał zwyciężać nad kilkukrotnie większymi siłami wroga. Nie zawsze oczywiście pierwsza szarża rozstrzygała bitwę. Pod Kłuszynem niektóre chorągwie atakowały 10 razy zanim rozbiły obronę. To jest taki rodzaj determinacji, którą spokojnie mogliby przejąć polscy piłkarze. Najczęściej tej taktyce zarzuca się, że rozpędzonego husarza łatwiej było trafić z pistoletu na moment przed tym, gdy wbił się w przeciwnika. 

Rzeczywiście do husarzy strzelano cały czas, ale to nie powodowało większych problemów. Jakim cudem było to możliwe? Z badań doktora Radosława Sikory wynika jasno, że w trakcie przeciętnej szarży husarskiej złożonej z chorągwi liczącej od 100 do 200 jeźdźców, ginął tylko jeden husarz, trzech odnosiło rany, a koni zabitych albo rannych było zaledwie od 6 do 10. Nie chodziło tylko o słabsze niż dzisiaj pistolety, bo prawdziwym problemem była psychika strzelców. Niby zdrowy facet, trzymający muszkiet powinien zrobić wszystko, co może, aby zestrzelić jeźdźca prawda? Niby tak, ale wiele niezależnych badań pokazuje, że strzelcy w takiej sytuacji podświadomie pudłują lub do wystrzału w ogóle nie dochodzi. Stała za tym mieszanka ogromnego strachu, stresu, czy też wrodzonej niechęci do zabicia drugiego człowieka. Do tego pamiętajmy, że husarze byli całkiem przyzwoicie osłonięci, więc podobnie jak dla Tomka Majewskiego, kule nie były dla nich problemem, dlatego zaraz po pierwszej najczęściej nieskutecznej salwie strzelców, naokoło 50 metrów przed wrogiem, husarze przyspieszali i na komendę: „Złóżcie kopię” zaczynali szaszłykowanie. Taktyka była zawsze dopasowana do sytuacji i do wroga, ale jeśli ktoś twierdzi, że była prymitywna i słaba, to wie o wojskowości tyle, co ja o budowaniu masy mięśniowej. Niewiele. Moi drodzy znamy się nie od dzisiaj. Wiecie, że lubię się czepiać, ale w przypadku husarii nie za bardzo jest do czego. Oni naprawdę byli przepotężni, mieli tak wielkie jaja, że mogli na nich siadać, gdy się zmęczyli. W końcu z rożnych powodów, ta formacja przestała mieć znaczenie, ale przez prawie 200 lat odnosiła spektakularne sukcesy. Sama ich obecność tylko na polu bitwy doprowadzała wrogich żołnierzy do zmoczenia się w swoją zbroję ze strachu, a to nie jest nic przyjemnego, bo może pojawić się rdza. Zadanie na dzisiaj jest proste. Kliknijcie łapkę w górę, to bardzo ważne, ważniejsze niż może się wydawać i napicie w komentarzu, co byście zrobili gdyby wybuchła wojna. Czy stanęlibyście w szeregi dzisiejszej husarii, czy unikalibyście walki jak ognia, bez oceniania, bo w sumie każdy ma prawo do sterowania swoim życiem. Chętnie tego poczytam natomiast jeśli słuchacie tego w formie podcastu, to po prostu o tym pomyślcie. Tymczasem dziękuję wam za dzisiaj. Do zobaczenia następnym razem. Odpowiedź na zagadkę wujka Radka, to B, koncerz. Ta broń była stosowana, gdy kopia się łamała i też nieźle robiła szaszłyki ze szwedzkiej piechoty. Nie bądź jak szwedzki piechur, subskrybuj Polimaty 2 i kliknij łapkę w górę. Dziękuję. 

Autor odcinka – Radek Kotarski